czwartek, 5 maja 2011

Chrzest Gabrysia i wyprawa do Rzymu...

W ostatnim czasie mogliśmy znowu bardzo mocno doświadczyć, jak bardzo Bóg nas kocha. Niesamowite to było i jestem mu za to cholernie wdzięczna - że daje tak piękne wydarzenia za darmo i nas przeprowadza przez wszystko z delikatnością i mądrością prawdziwego ojca.

W nocy podczas czuwania paschalnego Gabryś został chrześcijaninem. Rodzicami chrzestnymi są Alnilam i Paweł, czyli nasi świadkowie ze ślubu. Udało mi się znaleźć ładny prosty garniturek, śnieżnobiały. Gabryś wytrzymał do samego chrztu, czyli 3 w nocy, a dopiero potem zasnął. Próbowałam go położyć, ale był strasznie zaciekawiony że tyle ludzi, śpiewy i w ogóle. Nawet klaskał razem z nami do pieśni. A ja słuchając czytań zobaczyłam miniony rok i naprawdę dziękowałam Bogu, że możemy na niego czekać w trójkę i że Gabryś jest z nami, że urodził się zdrowy i naturalnie (a jednocześnie cudownie. bo czy ktoś słyszał o porodach na życzenie? w sensie bez prowokacji). Na chrzcie był mój brat z dziewczyną i też było to dla mnie poruszające, że mogą być z nami i uczestniczyć w tym wszystkim.

Tak więc święta Wielkiej Nocy minęły spokojnie i pięknie, a w dodatku w domu - dobry ten rok, bo wcześniej zwykle Wigilia była u moich rodziców, a Wielkanoc u teściów. Tym razem oba święta spędziliśmy w trójkę we własnym domu i jakoś lepiej i bez schizów dzięki temu to przeżyłam. Jednak co swój dom, to swój dom :)

A potem w czwartek wieczorem wyruszyliśmy do Rzymu. Jechaliśmy autokarem, całą noc i cały dzień. Gabryś był małym bohaterem pielgrzymki, bo zniósł wszystko dzielnie i bez problemów. W dodatku cieszył się towarzystwem ludzi, a Włosi i pielgrzymi z całego świata w Rzymie to już oszaleli na jego punkcie. Jak widzieli jego jasne włoski i niebieskie oczy, to wszyscy go przytulali i robili sobie z nim zdjęcia. Żartowaliśmy, że po papieżach jest tu najważniejszą osobistością :)

Dwa dni zwiedzaliśmy włoskie miasteczka, między innymi kościoły z pierwszych wieków, katakumby. Były piękne eucharystie. Urzekła mnie Toskania, z jej willami na wzgórzach, gajami oliwnymi, figami i rododendronami, domkami o pomarańczowych dachówkach... Jest tam jeszcze piękniej, niż w filmach - a zawsze lubiłam "Pod słońcem Toskanii".

W sobotę wieczorem po wielu przygodach i mocnych przeżyciach dotarliśmy do Rzymu. Metrem przejechaliśmy do Watykanu i wylądowaliśmy na Placu Świętego Piotra. Niestety potem nas stamtąd wygonili, bo do 5 rano teren był zamknięty i wszyscy czekali na bocznych uliczkach. Przespaliśmy ze 2 godziny na karimatach na ulicy, po czym się okazało, że zaczęli otwierać bramki na główną ulicę przed placem i się zaczął galimatias... Tłumy takie, że nie było gdzie usiąść i wszyscy się przeciskali w stronę placu. Niestety, mimo że po paru godzinach stania z bagażami i małym śpiącym na rękach dotarliśmy prawie pod plac, musieliśmy stamtąd iść - bo baliśmy się o małego, a ludzie niestety zachowywali się jak bydło. Usiedliśmy w bocznej uliczce na schodach kościoła bodajże Santo Spirito, gdzie był telebim i w gronie innych osób zmęczonych tłumem chcieliśmy przeżyć mszę.

Jak tylko pokazali urywki z pielgrzymek i wystąpień Karola, to zaczęłam ryczeć jak bóbr, aż mi głupio było :D Trzymałam małego i wycierałam oczy. A potem przy czytaniu jego biografii wszyscy już płakali - Polacy, Włosi i kto tam nie był... Nie zapomnę tej radości, kiedy Benedykt powiedział, że Karol JUŻ JEST BŁOGOSŁAWIONY. Niesamowite...

A potem stał się cud. Cały dzień miałam nadzieję na 3 rzeczy: ładną pogodę (zapowiadali burze i zimno), dotarcie jak najbliżej Benedykta i Karola, no i przyjęcie komunii. A tu wydawało się, że kicha.

Po uznaniu Karola za błogosławionego Gabryś zaczął marudzić i stwierdziłam, że pójdę z nim na spacer. Zostawiłam Krzyśka z częścią naszej grupy i zaczęłam iść przed siebie. Nagle znalazłam się blisko placu. I tu coś niesamowitego - minęłam jedna barierkę, drugą... Strażnicy udawali, że mnie nie widzą... I wreszcie znalazłam się na środku Placu Świętego Piotra... Patrzyłam na Benedykta, ołtarz, kolumny i nie wierzyłam własnym oczom... A nad głową miałam błękitne niebo - prawie bez chmur. I było bardzo ciepło. Czułam się jak w niebie... Nie miałam wątpliwości, że przyprowadził mnie tam Karol. Zawsze żałowałam, że nie byłam u niego w Rzymie - i teraz nagle byłam tak blisko, z nim i uczestniczyłam w tych wydarzeniach. W dodatku Gabrysiem zaczęli się zajmować inni pielgrzymi - jakieś polski babcie, włoskie nastolatki i włoscy żołnierze - a ja mogłam się skupić na tym, co ważne... A potem był moment rozdawania komunii. Poszłam na chybił trafił przed siebie i dotarłam prosto pod księży rozdających. Potem okazało się, że udało się to naprawdę niewielu i z naszego autokaru oprócz mnie chyba tylko 1 osoba przyjęła komunię.

A potem wróciłam do Krzyśka, jeszcze przed błogosławieństwem. I dalej byłam w szoku po tym, co się stało... A później żeby to uczcić poszliśmy z naszymi na pizzę i lody (echhh co tu będę pisać, pycha....). I pozwiedzaliśmy Rzym po drugiej stronie Tybru. Zobaczyliśmy Panteon i Fontannę Di Trevi. I stwierdziliśmy że resztę zobaczymy przy okazji kanonizacji - bo musieliśmy już wracać do autokaru, znowu metrem.

Jak tylko wsiedliśmy do autokaru, na horyzoncie pojawiły się burzowe chmury :) Chyba zespół aniołów przestał dmuchać, bo impreza dla Karola się skończyła.

Wróciliśmy szczęśliwie i jacyś inni, znowu podbudowani i chcący - jak Karol - dawać świadectwo o tym, że Bóg jest i nas kocha...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz